Jaskółki
Wiatr rozmawiał z ptakami w koronach
drzew. Każde ugięcie gałęzi oznaczało kolejne słowa, a trzepot
liści stał się interpunkcyjnym potokiem, nadającym melodie i rytm
zdaniom. Czasami zdawało mi się, że potrafię go zrozumieć, że
tym razem odnalazłem klucz oparty na powolnym kołysaniu i
powtarzalności. Jednak o wszystkim zapominałem, gdy promienie
latarni rozdzierały przestrzenie pomiędzy szelestem a skrzypieniem.
Łatwiej było z ptakami. Ich kolorowe
ciałka, skarlałych staruszek o szerokich kapeluszach i
przesadzonych sukniach z plastikowymi kwiatami naprędce doczepionymi
agrafką, wyginały się w przedziwne grymasy. Te nerwowe mimodramy
eksplodowały orgią barw i ruchu. Pomimo swojej pozornej
instynktowności zawierały w sobie stosowną celowość.
Przykładowo, kiedy z rana warkot samochodów strącał zapusty snu,
sójki wzbijały się w powietrze uciekając przed szczękiem tłoków
i silników. Gdy cały ten hałas ustawał, ustawał również
swobodny lot sójek, które cicho opadały w kłęby liści jak
papierowe samoloty.
W dni deszczowe obserwowałem wróble,
które upatrzyły sobie zabawę w rozdziobywaniu kropli opadłych na
gałęzie lub parapety. Z braku lepszych zajęć liczyłem ile kropel
rozbryznął każdy wróbel, który usiadał przy moim oknie.
Najsprawniejszy z nich był ten, którego zwykłem nazywać
„Marszałkiem” ze względu na dumne oblicze o ostrych rysach
dzioba i zadartych piórkach w okolicy łepka.
Przesadną niechęcią obdarzałem
gołębie. Pełne słonej ironii, puszyły się w swojej własnej
głupocie. Przechadzały się obojętne wobec świata niezdolne do
niczego ponad aktami konsumpcji i defekacji, które urastały w ich
tępych spojrzeniach do miana świętych. Tak jakby te szare
nijakości zasługiwały na własną religię.
Kiedy dni były ciemniejsze niż
zazwyczaj, a chmury muskały anteny telewizyjne, widywałem siebie
wśród stada srok. Walczyłem wtedy zaciekle o skrawki suchego
chleba, a gdy brązowym okiem dostrzegłem świecące strzępy
zaśniedziałych błyskotek, rzucałem się na nie głodny
niezwykłości. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego to robiłem, a
tym bardziej jak długo to robiłem? Być może owymi rojeniami
starałem się wypełnić dziury w spęczniałych parkietach mojego
mieszkania.
Pewną aberracją dla spokojnego snu
kamienicy stały się jaskółki. Pojawiły się znikąd. Lubiłem
myśleć, że powstały z odpadających płatów farby, które trącił
nieuważny sąsiad przechodzący korytarzem. Nie było to twierdzenie
bezpodstawne, gdyż ich gniazdo, które znajdowało się w rogu na
pierwszym piętrze tuż nad moimi drzwiami, zbudowane było z
gałązek, suchej trawy, piór, łupin po jajach i kolorowego tynku.
Nie wiem jednak, jak długo zamieszkują róg nad moimi drzwiami? Z
pewnością były tu od zawsze, wrosły w strukturę kamienicy
głębiej niż najstarsi jej mieszkańcy.
Jaskółki miały swoje rytuały.
Budziło je poranne trzaskanie drzwi, czy szczęk kluczy
wygrzebywanych naprędce z kieszeni i torebek. Przeciągały się
wtedy ospale lecąc w stronę uchylonych okien aby wykąpać się w
chłodnym powietrzu miasta. Wyglądały wtedy jakby strzepywały z
siebie pyłki kurzu, osiadłe na nich w trakcie snu. Od tego momentu
mogłem je obserwować bez przeszkód oparty o ramę mojego okna.
Jaskółki piękniały w locie. Przypominały dzieci grające w gumę
podczas pełnych agrestu chwil mojego dzieciństwa. Tak samo
naturalne i szczęśliwe. Te pląsy i zabawy trwały aż do wieczora,
kiedy to powracały zmęczone do swojego gniazda.
Ptaki te stały się częścią
również moich rytuałów. Zacząłem dbać o to, żeby okna na
wszystkich piętrach były otwarte lub przynajmniej uchylone. Do
parapetów na pierwszym oraz drugim piętrze przykręciłem puste
puszki po rybach i wypełniłem je wodą, aby jaskółki miały stały
do niej dostęp. Kilka razy zdarzyło mi się przemierzać alejkę
pod moją klatką w poszukiwaniu różnorodnych owadów, które
następnie układałem na nakrętce od słoika zaraz obok poidełka.
Szybko jednak zaprzestałem tej praktyki ze względu na
nieprzychylność sąsiadów.
Niespełna pół roku temu na ramie
mojego okna zaczęła siadać jaskółka. Z początku obawiałem się,
że wleci do pokoju i zrobi sobie krzywdę lub nie będzie w stanie
wylecieć. Ona jednak tylko patrzyła. Kręciła łepkiem w rytm
mojej codziennej krzątaniny. Tłumaczyłem sobie, że jej ciche
trwanie jest formą podziękowania, za moją nieznaczną służbę.
Była przy mnie gdy zmywałem naczynia, prasowałem bieliznę,
czyściłem piekarnik, oglądałem telewizję, malowałem na ścianach
kolejne jaskółki, czy zdrapywałem z nich farbę. Zachowywałem się
przy tym bardzo ostrożnie. Zbyt gwałtowny ruch wprawiał jej
skrzydła w falowanie i kolejne podmuchy wiatru niosły ją daleko
poza zasięg mojego wzroku.
Od dwóch tygodni przestała siadywać
na oknie. Również gniazdo jaskółek opustoszało. Zastanawiałem
się czym je obraziłem, że karzą mnie swoją nieobecnością?
Którą czynność odczytały jako obelgę lub zagrożenie dla
kruchości ich papierowych istnień? Z pewnością odstraszył je
łoskot pralki lub szum odkurzacza. Tylko dlaczego dopiero teraz?
Zrezygnowałem z obserwacji ptaków. Nawet gorące podrygiwania
wróbli przestały mnie cieszyć. Zasłoniłem firany w obronie przed
ewentualnymi pocieszeniami, których przez nieuwagę mogłem stać
się adresatem. Moje członki osłabły i straciły chęć do
poruszania. Moje ciało rozlało się jak płótno na zbyt małym
manekinie, zagarniając kolejne klepki w podłodze. Czułem jak
perikariony w dłoniach i stopach żarzą się by osiągnąć
temperaturę wolframowych prętów. Coś działo się z moim ciałem,
czego nie byłem w stanie wyjaśnić. Miałem wrażenie, że
przygotowuje się na coś lub, że moja agonia jest okresem
przejściowym podobnie jak czas spędzony w poczekalni, jest jedynie
nieprzyjemnym zaburzeniem ciągłości podróży, pozbawionym
większego znaczenia.
Czasem odczuwałem chwile wytchnienia.
Ból odchodził tak samo niespodziewanie jak przybywał. Unosiłem
się wtedy na falach utkanych z trwogi przed kolejną burzą. Nadal
jednak starałem się podtrzymać pozory codzienności. Wychodziłem
na korytarz, siadałem na drewnianych stopniach z papierosem w dłoni
patrząc na Ich gniazdo i kręciłem głową widząc jak lepka
konstrukcja rozkleja się z każdym kłębem dymu.
Tak często jak mogłem wychodziłem
na podwórze. Sunąłem przez deszcz, aby wzmocnić moje nogi z gazy.
Po to aby nasiąknąć. Czynność ta musiała wyglądać komicznie z
perspektywy innych przechodniów. Nie przejmowałem się tym.
Martwiła mnie jednak myśl, że staję się coraz mniej prawdziwy.
Pierwszego lipca postanowiłem
przewietrzyć mieszkanie. Kiedy otworzyłem okno w sypialni, na
parapecie od strony podwórza usiadła jaskółka. Przyglądała mi
się przez jakiś czas, po czym powiedziała chrapliwym ale
melodyjnym głosem:
- Zmizerniałeś.- Dlaczego mnie opuściłyście? – warknąłem z wyrzutem.
- Myślisz, że Cię opuściłyśmy? Spójrz na ściany pokryte naszymi ciałami, czy nie jesteśmy przecież niczym ponad skrawkami farby odpadłymi ze ścian?
Rozejrzałem się po pokoju. Był
niemal cały czarny z wąskimi prześwitami żółtej, starej farby
przeciekającej pomiędzy skrzydłami dziesiątek jaskółek.
Zatoczyłem się opierając ręce o brzeg stołu. Mój oddech stał
się nierówny. Milczałem chwile po czym stanąłem przed lustrem
przyglądając się swojej cienkiej jak balon twarzy.
- Rozdmuchałeś swoją głowę,
więc teraz się unieś. Najpiękniejsze w prostym życiu jest to,
że jest takie trudne. – powiedziała odgadując moje myśli.- Skąd wiesz o czym myślę?
- Czy dziecko nie wie, o czym szepczą rodzice nocami? Urodziłam się w klatce. Bądź mi wdzięczny, bo to ja ją otworzyłam. Resztę sam uwolniłeś, jednak żadna z nich nie miała odwagi polecić dalej. Uciekając przez puste oczodoły trafiły na sieci z Twoich ścian. Nie my wrosłyśmy w ściany, to Ty stapiasz się z kamienicą.
- Co się ze mną stanie?
- Rozpuścisz się jak głowa ćmy w
płomieniu świecy. Pęknięcia w ścianach wypełnią się Twoim
ciałem, a budynek wysubtelnieje. Czy to nie piękne, że po śmierci
nadal się na coś przydamy? Powinieneś być szczęśliwy, że
udało Ci się wyrwać z łańcucha troficznego. Niektórzy
mogliby to nazwać samadhi. Poddaj się temu bo nic Ci już nie
pozostało.
Mówiąc to w końcu odleciała.
Siedziałem z mdłościami garnącymi się do ust i piekącymi
palcami zdrapującymi farbę ze ścian. Czułem się jak zagubione
szczenię pomiędzy konarami osik nabiegłych szumem myśli.
Osamotniony i przerażony pozbywałem się kolejnych ptaków z mojego
mieszkania, które ulatywały wraz z każdym płatem tynku.
Jaskółka się myliła. Odkryłem to
nim jeszcze odleciała. Pozostały jeszcze ściany. Ściany pełne
czerni, żółci i czerwieni...
No i świetnie Pan zrobił. Bardzo dobre opowiadanie. Osobiście takie opowiadania najbardziej lubię:tajemnicze,zagadkowe,znakomita atmosfera,opisy. Podziałało na mnie. Z radością to napiszę:proszę pisać dalej... Pod wrażeniem pozostający-old weirdman.
OdpowiedzUsuńDziękuję za bardzo budujący komentarz ;). Miejmy nadzieję, że czas i wena pozwolą na nowe opowiadania ;).
OdpowiedzUsuńDobre! Naprawdę - elegancja stylu, wieloznaczność, klimat. Takie weird, jakie lubię.
OdpowiedzUsuńNo to Autorowi chyba więcej motywacji nie trzeba. Powodzenia. old weirdman.
UsuńPostaram się nie zawieźć w przyszłości.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
W.P.