czwartek, 18 września 2014

Jaskółki

Długo walczyłem ze sobą, czy powinienem opublikować na blogu swoje własne opowiadanie. Jednak pod namową znajomych w końcu postanowiłem to zrobić. Mam nadzieję, że i wam się spodoba ;).

Jaskółki

Wiatr rozmawiał z ptakami w koronach drzew. Każde ugięcie gałęzi oznaczało kolejne słowa, a trzepot liści stał się interpunkcyjnym potokiem, nadającym melodie i rytm zdaniom. Czasami zdawało mi się, że potrafię go zrozumieć, że tym razem odnalazłem klucz oparty na powolnym kołysaniu i powtarzalności. Jednak o wszystkim zapominałem, gdy promienie latarni rozdzierały przestrzenie pomiędzy szelestem a skrzypieniem.
Łatwiej było z ptakami. Ich kolorowe ciałka, skarlałych staruszek o szerokich kapeluszach i przesadzonych sukniach z plastikowymi kwiatami naprędce doczepionymi agrafką, wyginały się w przedziwne grymasy. Te nerwowe mimodramy eksplodowały orgią barw i ruchu. Pomimo swojej pozornej instynktowności zawierały w sobie stosowną celowość. Przykładowo, kiedy z rana warkot samochodów strącał zapusty snu, sójki wzbijały się w powietrze uciekając przed szczękiem tłoków i silników. Gdy cały ten hałas ustawał, ustawał również swobodny lot sójek, które cicho opadały w kłęby liści jak papierowe samoloty.
W dni deszczowe obserwowałem wróble, które upatrzyły sobie zabawę w rozdziobywaniu kropli opadłych na gałęzie lub parapety. Z braku lepszych zajęć liczyłem ile kropel rozbryznął każdy wróbel, który usiadał przy moim oknie. Najsprawniejszy z nich był ten, którego zwykłem nazywać „Marszałkiem” ze względu na dumne oblicze o ostrych rysach dzioba i zadartych piórkach w okolicy łepka.
Przesadną niechęcią obdarzałem gołębie. Pełne słonej ironii, puszyły się w swojej własnej głupocie. Przechadzały się obojętne wobec świata niezdolne do niczego ponad aktami konsumpcji i defekacji, które urastały w ich tępych spojrzeniach do miana świętych. Tak jakby te szare nijakości zasługiwały na własną religię.
Kiedy dni były ciemniejsze niż zazwyczaj, a chmury muskały anteny telewizyjne, widywałem siebie wśród stada srok. Walczyłem wtedy zaciekle o skrawki suchego chleba, a gdy brązowym okiem dostrzegłem świecące strzępy zaśniedziałych błyskotek, rzucałem się na nie głodny niezwykłości. Nie potrafię powiedzieć, dlaczego to robiłem, a tym bardziej jak długo to robiłem? Być może owymi rojeniami starałem się wypełnić dziury w spęczniałych parkietach mojego mieszkania.
Pewną aberracją dla spokojnego snu kamienicy stały się jaskółki. Pojawiły się znikąd. Lubiłem myśleć, że powstały z odpadających płatów farby, które trącił nieuważny sąsiad przechodzący korytarzem. Nie było to twierdzenie bezpodstawne, gdyż ich gniazdo, które znajdowało się w rogu na pierwszym piętrze tuż nad moimi drzwiami, zbudowane było z gałązek, suchej trawy, piór, łupin po jajach i kolorowego tynku. Nie wiem jednak, jak długo zamieszkują róg nad moimi drzwiami? Z pewnością były tu od zawsze, wrosły w strukturę kamienicy głębiej niż najstarsi jej mieszkańcy.
Jaskółki miały swoje rytuały. Budziło je poranne trzaskanie drzwi, czy szczęk kluczy wygrzebywanych naprędce z kieszeni i torebek. Przeciągały się wtedy ospale lecąc w stronę uchylonych okien aby wykąpać się w chłodnym powietrzu miasta. Wyglądały wtedy jakby strzepywały z siebie pyłki kurzu, osiadłe na nich w trakcie snu. Od tego momentu mogłem je obserwować bez przeszkód oparty o ramę mojego okna. Jaskółki piękniały w locie. Przypominały dzieci grające w gumę podczas pełnych agrestu chwil mojego dzieciństwa. Tak samo naturalne i szczęśliwe. Te pląsy i zabawy trwały aż do wieczora, kiedy to powracały zmęczone do swojego gniazda.
Ptaki te stały się częścią również moich rytuałów. Zacząłem dbać o to, żeby okna na wszystkich piętrach były otwarte lub przynajmniej uchylone. Do parapetów na pierwszym oraz drugim piętrze przykręciłem puste puszki po rybach i wypełniłem je wodą, aby jaskółki miały stały do niej dostęp. Kilka razy zdarzyło mi się przemierzać alejkę pod moją klatką w poszukiwaniu różnorodnych owadów, które następnie układałem na nakrętce od słoika zaraz obok poidełka. Szybko jednak zaprzestałem tej praktyki ze względu na nieprzychylność sąsiadów.
Niespełna pół roku temu na ramie mojego okna zaczęła siadać jaskółka. Z początku obawiałem się, że wleci do pokoju i zrobi sobie krzywdę lub nie będzie w stanie wylecieć. Ona jednak tylko patrzyła. Kręciła łepkiem w rytm mojej codziennej krzątaniny. Tłumaczyłem sobie, że jej ciche trwanie jest formą podziękowania, za moją nieznaczną służbę. Była przy mnie gdy zmywałem naczynia, prasowałem bieliznę, czyściłem piekarnik, oglądałem telewizję, malowałem na ścianach kolejne jaskółki, czy zdrapywałem z nich farbę. Zachowywałem się przy tym bardzo ostrożnie. Zbyt gwałtowny ruch wprawiał jej skrzydła w falowanie i kolejne podmuchy wiatru niosły ją daleko poza zasięg mojego wzroku.
Od dwóch tygodni przestała siadywać na oknie. Również gniazdo jaskółek opustoszało. Zastanawiałem się czym je obraziłem, że karzą mnie swoją nieobecnością? Którą czynność odczytały jako obelgę lub zagrożenie dla kruchości ich papierowych istnień? Z pewnością odstraszył je łoskot pralki lub szum odkurzacza. Tylko dlaczego dopiero teraz? Zrezygnowałem z obserwacji ptaków. Nawet gorące podrygiwania wróbli przestały mnie cieszyć. Zasłoniłem firany w obronie przed ewentualnymi pocieszeniami, których przez nieuwagę mogłem stać się adresatem. Moje członki osłabły i straciły chęć do poruszania. Moje ciało rozlało się jak płótno na zbyt małym manekinie, zagarniając kolejne klepki w podłodze. Czułem jak perikariony w dłoniach i stopach żarzą się by osiągnąć temperaturę wolframowych prętów. Coś działo się z moim ciałem, czego nie byłem w stanie wyjaśnić. Miałem wrażenie, że przygotowuje się na coś lub, że moja agonia jest okresem przejściowym podobnie jak czas spędzony w poczekalni, jest jedynie nieprzyjemnym zaburzeniem ciągłości podróży, pozbawionym większego znaczenia.
Czasem odczuwałem chwile wytchnienia. Ból odchodził tak samo niespodziewanie jak przybywał. Unosiłem się wtedy na falach utkanych z trwogi przed kolejną burzą. Nadal jednak starałem się podtrzymać pozory codzienności. Wychodziłem na korytarz, siadałem na drewnianych stopniach z papierosem w dłoni patrząc na Ich gniazdo i kręciłem głową widząc jak lepka konstrukcja rozkleja się z każdym kłębem dymu.
Tak często jak mogłem wychodziłem na podwórze. Sunąłem przez deszcz, aby wzmocnić moje nogi z gazy. Po to aby nasiąknąć. Czynność ta musiała wyglądać komicznie z perspektywy innych przechodniów. Nie przejmowałem się tym. Martwiła mnie jednak myśl, że staję się coraz mniej prawdziwy.
Pierwszego lipca postanowiłem przewietrzyć mieszkanie. Kiedy otworzyłem okno w sypialni, na parapecie od strony podwórza usiadła jaskółka. Przyglądała mi się przez jakiś czas, po czym powiedziała chrapliwym ale melodyjnym głosem:
- Zmizerniałeś.
- Dlaczego mnie opuściłyście? – warknąłem z wyrzutem.
- Myślisz, że Cię opuściłyśmy? Spójrz na ściany pokryte naszymi ciałami, czy nie jesteśmy przecież niczym ponad skrawkami farby odpadłymi ze ścian?
Rozejrzałem się po pokoju. Był niemal cały czarny z wąskimi prześwitami żółtej, starej farby przeciekającej pomiędzy skrzydłami dziesiątek jaskółek. Zatoczyłem się opierając ręce o brzeg stołu. Mój oddech stał się nierówny. Milczałem chwile po czym stanąłem przed lustrem przyglądając się swojej cienkiej jak balon twarzy.
- Rozdmuchałeś swoją głowę, więc teraz się unieś. Najpiękniejsze w prostym życiu jest to, że jest takie trudne. – powiedziała odgadując moje myśli.
- Skąd wiesz o czym myślę?
- Czy dziecko nie wie, o czym szepczą rodzice nocami? Urodziłam się w klatce. Bądź mi wdzięczny, bo to ja ją otworzyłam. Resztę sam uwolniłeś, jednak żadna z nich nie miała odwagi polecić dalej. Uciekając przez puste oczodoły trafiły na sieci z Twoich ścian. Nie my wrosłyśmy w ściany, to Ty stapiasz się z kamienicą.
- Co się ze mną stanie? 
- Rozpuścisz się jak głowa ćmy w płomieniu świecy. Pęknięcia w ścianach wypełnią się Twoim ciałem, a budynek wysubtelnieje. Czy to nie piękne, że po śmierci nadal się na coś przydamy? Powinieneś być szczęśliwy, że udało Ci się wyrwać z łańcucha troficznego. Niektórzy mogliby to nazwać samadhi. Poddaj się temu bo nic Ci już nie pozostało.
Mówiąc to w końcu odleciała. Siedziałem z mdłościami garnącymi się do ust i piekącymi palcami zdrapującymi farbę ze ścian. Czułem się jak zagubione szczenię pomiędzy konarami osik nabiegłych szumem myśli. Osamotniony i przerażony pozbywałem się kolejnych ptaków z mojego mieszkania, które ulatywały wraz z każdym płatem tynku.
Jaskółka się myliła. Odkryłem to nim jeszcze odleciała. Pozostały jeszcze ściany. Ściany pełne czerni, żółci i czerwieni...

5 komentarzy:

  1. No i świetnie Pan zrobił. Bardzo dobre opowiadanie. Osobiście takie opowiadania najbardziej lubię:tajemnicze,zagadkowe,znakomita atmosfera,opisy. Podziałało na mnie. Z radością to napiszę:proszę pisać dalej... Pod wrażeniem pozostający-old weirdman.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za bardzo budujący komentarz ;). Miejmy nadzieję, że czas i wena pozwolą na nowe opowiadania ;).

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobre! Naprawdę - elegancja stylu, wieloznaczność, klimat. Takie weird, jakie lubię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to Autorowi chyba więcej motywacji nie trzeba. Powodzenia. old weirdman.

      Usuń
  4. Postaram się nie zawieźć w przyszłości.
    Pozdrawiam
    W.P.

    OdpowiedzUsuń